Pierwsze opowiadanie zₒokazji święta czaszek wₒgrze Anthem: Pirndel Blatch na ratunek
Święto Czaszek przerażało Pirndela Blatcha z nieco innych powodów, niż większość ludzi. Porozrzucane chaotycznie kości i kiepsko pilnowane ogniska same z siebie stanowiły zagrożenie. W połączeniu z unoszącą się w powietrzu zieloną mgiełką, z powodu której łatwo było się o coś potknąć i wybić sobie zęby, całe to świętowanie miało potencjał przerodzenia się w katastrofę. Jako kustosz fortu Pirndel bardzo troszczył się o bezpieczeństwo. Miał wręcz na tym punkcie obsesję.
Miał czternaścioro rodzeństwa, starszych i młodszych, z których wszyscy wciąż żyli. Z zewnątrz wyglądało to na cud, Blatchowie wiedzieli jednak, że za ich długowiecznością stoi coś więcej. Rodzice Pirndela zwykli mawiać, że „świat jest zbyt niebezpieczny, by nie zachowywać czujności”, i to właśnie ta ostrożność sprawiła, że rodzina pozostawała w komplecie.
Ktoś zapukał do drzwi. Wyrwany ze snu Pirndel obrócił się na swoim maleńkim posłaniu i byłby uderzył twarzą w ścianę, gdyby nie obłożył jej wcześniej miękkim materiałem. Wiedział, jak unikać tragedii.
– Kto tam?
– To ja, gwardzistka Brin. Doszło do wypadku.
„Oczywiście, że doszło” – pomyślał.
– Potrzebujemy drabiny, a… tylko ty masz klucz do szopy. A, właśnie, mamy jeszcze pożar.
„Oczywiście, że mamy!”
Pirndel zerwał się z posłania z butami już na nogach i na koszulę nocną narzucił lekką tunikę. To właśnie z powodu sytuacji takich jak ta zawsze chodził spać w ubraniu bez względu na temperaturę powietrza. Tej nocy czuł się jak w piekarniku. Prosił, by świąteczne ogniska rozpalano jedynie poza murami Fortu, wszyscy jednak upierali się, że bez ognisk nie ma zabawy. Pirndel zastanawiał się, jakim cudem tyle bystrych osób mogło pozostawać obojętne na tak oczywiste zagrożenie.
„Jesteśmy bohaterami, którzy niemal codziennie mierzą się ze śmiercią. Z pewnością poradzimy sobie z małymi »niebezpieczeństwami« w Forcie” – zwykli mówić z pogardą.
Nikt go nie słuchał.
Pirndel miał wrażenie, że im staranniej tłumaczył potencjalne zagrożenia, tym mniej chętnie go słuchano. Ta myśl wydawała mu się jednak błędna – takie zachowanie byłoby przecież nielogiczne.
Wiecie, kogo ludzie słuchali? Bardów.
Pirndelowi marzyło się zostanie bardem. Wszyscy ich kochali, a tam, gdzie poszli, ciągnęły za nimi tłumy.
Zdarzało mu się chodzić na spotkania, podczas których opowiadano historie i śpiewano pieśni. Siadał na nich zazwyczaj z tyłu z szeroko otwartymi oczami i mimowolnie uchylonymi ustami, czując, jak pot spływa po nim strumieniami. Fascynował go talent bardów do zwracania na siebie uwagi całego pomieszczenia. Całego tłumu. Bardowie dysponowali talentami, które ludzie potrafili docenić. Serce Pirndela tłukło jak szalone. Marzył, by też tak potrafić.
Po występach przecierał ociekające potem dłonie i bił brawo razem z resztą tłumu. Potem scena była otwarta dla każdego, kto chciał podzielić się jakąś historią.
„Następnym razem” – zwykł wtedy myśleć. Ale ten jego „następny raz” wciąż nie nadszedł.
Sytuacja, jaką Pirndel zastał na podwórcu, należała do tych, które przyprawiały go o palpitacje serca. Jeden z podpitych świętujących w masce z wąskimi otworami na oczy nie zauważył przesłoniętego zielonkawą mgłą kabla i przewrócił stojący zbyt blisko ogniska stół. Ten upadł na strzegącego ognia Gwardzistę (szczęśliwie pełniącego służbę w javelinie). Nikomu nic się nie stało, ale ogień przeskoczył na zawieszone wyżej barwne flagi.
Potrzeba drabiny.
Ostrożnie potruchtał do magazynku z wyciągniętymi kluczami. Chociaż nikt tego od niego nie wymagał, Pirndel co tydzień organizował trening na wypadek pożaru. Często był jedynym uczestnikiem takiego szkolenia. Gdyby mógł mieć pewność, że ludzie nie będą sobie „pożyczać” jego rzeczy, nie musiałby zamykać składziku, co zwiększyłoby bezpieczeństwo. Niestety zamknięta i schowana drabina była lepsza niż brak drabiny.
Rozejrzał się po okolicy, szukając stabilnego podłoża, na którym można by rozstawić drabinę. „Bruk nigdy nie jest przyjacielem drabinowego bezpieczeństwa” – zwykł mawiać. Wprowadził w niej kilka modyfikacji, by zagwarantować jak największą stabilność. Użył żyroskopowego stabilizatora z jakiegoś rozmontowanego śmigacza, by niemal całkowicie wyeliminować chybotanie.
Oparł drabinę o ścianę i zaczął się wspinać. Był już w połowie wysokości, gdy zauważył, że Gwardziści, którzy mieli go asekurować, przenieśli się na drugą stronę podwórza i zaangażowali się w jakąś dyskusję. Jęknął w duchu. „Nikt mnie nie słucha”. W miarę jak wspinał się wyżej, czuł żar ognia, a pot zaczął piec go w oczy. Jego strużki ciekły wzdłuż nosa i zbierały się na wargach, niosąc ze sobą słony posmak. Nienawidził tego. Jasne, cały proces był całkiem naturalny, ale i tak wywoływał w Pirndelu dreszcze obrzydzenia. Dreszcze z kolei wywołały wychylenie drabiny.
Żyroskopowy stabilizator wysiadł! Być może zielona mgiełka o nieznanym składzie spowodowała awarię. Pirndel nie miał ani chwili na analizowanie tej sytuacji, bo drabina usunęła mu się spod nóg, a on zmuszony był złapać się liny, na której wisiały płonące flagi.
Pirndel był pewien, że ma zadatki na Barda.
Chociaż był z niego doświadczony twórca i majsterkowicz, większość wolnego czasu poświęcał na czytanie. Nikt z pewnością by się tego nie domyślił, jednak Pirndel potrafił wyrecytować z pamięci wiele historii.
Ćwiczył te recytacje w swoim pokoju, stając naprzeciwko kawałka ściany wypolerowanego tak dokładnie, że widział w nim własne odbicie. Wiele uwagi poświęcał odpowiedniemu błyskowi w oczach i gestom, które musiały odpowiednio oddawać emocje, zachowując jednocześnie sporą precyzję. Zawsze był zadowolony z rezultatu.
W nocy, gdy powoli zasypiał, wyobrażał sobie swoją przyszłość. We śnie stał na podwórzu w otoczeniu Gwardzistów i freelancerów, kupców i Regulatorów. I dzieci siedzących u jego stóp.
Wszyscy go słuchali.
– Nie odchodź, Pirndel – krzyczeli. – Opowiedz nam jeszcze o tym, jakie zagrożenia niosą ze sobą kałuże! Możemy godzinami słuchać o konserwacji barierek!
Opowiadał więc. Godzinami.
Dyndając tak wysoko, że puszczenie się mogło spowodować bardzo poważny uraz, Pirndel analizował sytuację, w której się znalazł. Lina utrzymywała chwilowo jego ciężar, co poznał po tym, że dalej na niej wisiał. Wtem kątem oka dojrzał drogę ucieczki!
Ręka za ręką, powoli i ostrożnie zaczął przesuwać się wzdłuż liny. Pomyślał sobie, jakie miał szczęście, że kazał ją wykonać z wytrzymałego, niepalnego materiału. Jasne, było to dość drogie, jednak każdy, kto patrzył teraz w górę, widział, że ma rację. Flagi iskrzyły się i płonęły, jednak lina trzymała mocno.
Kiedy dotarł do optymalnego punktu, zaczął bujać się tak, by zbliżyć się do jednego z budynków. Dzięki doskonałemu wyczuciu czasu przeskoczył na odsłoniętą podporę. Stwierdził, że odpowiednio ocenił niezbędny pęd. Odepchnął się gładko od podpory, wybił w górę i złapał swoimi silnymi, poznaczonymi odciskami dłońmi biegnącą wzdłuż dachu rynnę.
Zauważył, że tynk, którego nie było widać z ziemi, zaczął się kruszyć. Zanotował w pamięci, że musi się tym zająć. „Sypiący się tynk może spowodować uraz oka u przechodzącego dziecka” – prychnął.
Wywinął się z gracją na rynnie i skoczył, wykonując salto w tył, na balkon poniżej.
W międzyczasie niewielki do tej pory pożar zaczął się rozprzestrzeniać.
Pirndel stał w kącie zatłoczonego pomieszczenia. Nerwowo obracał swój szczęśliwy kryształ między palcami. W głębi serca wiedział, że nikt w tym pokoju nie nadawał się bardziej na barda.
– Prindel Blartch?
– Nazywam się Pirndel Blatch – zaskrzeczał.
Ruszył ku środkowi pomieszczenia. Całą skórę miał zroszoną potem.
Wstąpił na platformę do prezentacji… która zachwiała się lekko. „Oczywiście, że się chwieje”.
„Od jak dawna jest w takim stanie? – zaczął się zastanawiać. – Jeśli naprawy nie są wykonywane natychmiast, stan sprzętu ulega ciągłemu pogorszeniu, a ryzyko drastycznie rośnie. Leniwi ludzie lubią wciskać zwinięty papier pod chwiejące się rzeczy”. Półśrodki tego typu zaskakiwały i irytowały Pirndela. Zanotował w pamięci konstrukcję platformy i wymagane naprawy. Zwrócił też uwagę na wystające kawałki metalu, które mogły skaleczyć nieuważną osobę w sandałach. „Do tego jeszcze skrzypi albo piszczy, należałoby to też naprawić…” – narzekał w myślach.
Tłum gapił się na niego.
Odchrząknął.
Przełknął ślinę i rozpoczął porywającą historię, którą pani kronikarka podetknęła mu jako porywającą mieszankę intrygi, bohaterstwa i heroicznych dokonań.
Ta opowieść musiała zachwycić tłum. Rzecz w tym, że raczej nie ten. Jasne, tłum słuchał, ale…
Zaciął się. Rzucił przeciągłe „yyy”. Zakaszlał. Zapomniał fragmentu o bitwie z wodzem urgothów i musiał się cofnąć. Przecież wiedział to wszystko! Dlaczego jego doskonały umysł teraz go porzucił? Czemu skazał go na cierpienie?
Z boku nie wydawało się to przesadnie trudne.
– Koniec. Dziękuję.
Pirndel ukłonił się, a rozchwiana platforma sprawiła, że dziwnie wychylił się w bok. Potykając się, ruszył do wyjścia.
Łza skupiająca cały gniew i głębię ośmieszenia spłynęła po jego policzku, gdy recytował całą historię dla siebie w domu, na swoim łóżku. Zrobił to idealnie. Co nie miało żadnego znaczenia.
Ogień przeskakiwał teraz w kierunku rusztowania przed Halą Bohaterów. Pirndel puścił się pędem po dachach. Szczęśliwie – lub dzięki doskonałemu talentowi do przewidywania – przewidział, jak niszczycielski będzie pożar na placu budowy wielkiej hali. Z tego względu rozmieścił w okolicy gotowe do użycia cysterny, wiadra i wysięgniki.
Pirndel skierował kilku obywateli stojących poniżej po wodę do fontanny. Dzięki niemu znajdowała się tuż przy rozprzestrzeniającym się teraz pożarze. Niestety nawet z pomocą małego tłumu sytuacja wydawała się beznadziejna. „Czy zielona mgiełka o nieznanym składzie jakoś podsyca ogień? Będę musiał to jutro ocenić…” A potem przyszedł mu do głowy pomysł.
– Hej wy, Gwardziści!
Grupa Gwardzistów kierowała tłumem i nie słyszała, co krzyczy.
– Cholerne hełmy – wymamrotał. – Stwarzają takie zagrożenie.
Nie miał czasu do stracenia. Ruszył biegiem w stronę krawędzi platformy, z której wciąż był w stanie sięgnąć liny z dopalającymi się flagami. Wyciągnął nóż z tuniki i włożył go między zęby. Sięgnął przed siebie, złapał za linę, przeciął ją za sobą i przeleciał przez podwórze, wprost przed oszołomionych Gwardzistów.
– Musimy zamrozić ten ogień!
– Co?
– Zamrozić go! – powtórzył i wyciągnął rękę w stronę ognia. – Czy ktokolwiek z was może to zrobić?
Bez zbędnego wahania dwójka Gwardzistów spojrzała w górę i uderzyła w ogień (i całkiem sporo rzeczy w jego okolicy!). Spowodowało to potworne zamieszanie, ale ogień zgasł dzięki lodowym pieczęciom na ich broniach.
Tłum zaczął wiwatować, otaczając bohaterskich Gwardzistów, by przybić z nimi piątki i obsypać radosnymi pochwałami. Dysząc ciężko i czując olbrzymią ulgę Pirndel, dokuśtykał do fontanny i usiadł zmęczony na jej brzegu. Rozejrzał się dookoła, oceniając zniszczenia od lodu i ognia. „To robota na jutro. Łóżko wzywa”. Zmusił się do powstania, podpierając się poparzonymi rękami i ruszył w kierunku domu.
– Hej! Hej, kustoszu, gdzie idziesz?
Odwrócił się. Wszyscy się na niego gapili. Wszyscy.
– Do łóżka?
Po tłumie przetoczył się gromki śmiech. Ludzie kiwali głowami.
– Rozumiem – powiedziała Gwardzistka. – Ale najpierw podejdź do nas.
Pirndel zawahał się.
– Dobrze, ja podejdę do ciebie!
Kobieta przeskoczyła podwórzec jednym skokiem. Zanim Pirndel zdążył zareagować, znajdował się nad tłumem, unoszony w powietrzu między dwoma javelinami.
– Zaraz będzie z tego katastrofa – wymamrotał instynktownie.
Ludzie zaczęli wychodzić na balkony, by wreszcie się dowiedzieć, jakie jest źródło tego zamieszania.
Pirndel pomachał im. Nieśmiało. Tłum zaczął bić mu brawo. Odważnie wyrzucił ramiona w górę. Odpowiedziały mu wiwaty. Naprawdę wiwatowali na jego cześć.
W końcu Gwardziści postawili go na ziemi. Tak szybko, jak całe zamieszanie wybuchło, dobiegło też końca. Podwórzec był pusty za wyłączeniem dwóch strażników, którzy dalej pilnowali problematycznego ogniska. Pirndel spojrzał na nich, skrzywił się lekko i ruszył do domu.
Gdy już dotarł do swojego pokoju, usiadł na brzegu łóżka. W wypolerowanej ścianie dojrzał swoje odbicie. Uśmiechał się. Założył ręce za głowę, położył się i wbił wzrok w sufit. Czuł się zadowolony i pełen nadziei.
Po pewnym czasie poczuł, jak powieki robią się ciężkie, i odpłynął do krainy snów, gdzie marzył o codziennych szkoleniach pożarowych i spotkaniach na temat bezpieczeństwa.
Szczególne podziękowania: Neil Grahn, Ryan Cormier, Mary Kirby, Jay Watamaniuk, Karin Weekes